Wystarczy pół godziny, żeby przejechać z jednego końca miasta na drugi. Oczywiście po zielonej ścieżce rowerowej.
Od jakiegoś czasu szukam miasta idealnego do zamieszkania. Zielonego, bliskiego naturze, gdzie panuje hegemonia rozsądnych władz, a nie deweloperów, i w którym nie dostaje się raka płuc od oddychania. Mam tylko jeden dzień, żeby przekonać się, jaki jest Innsbruck.
Ale dzień zaczął się inaczej. Zaczął się z Jolandą, hiszpanką, której prawie nie rozumiałam, ponieważ wszystkie angielskie głoski „th” wymawiała jako „s”. „I sing that...” – brzmiał jej głos. Jolanda zaoferowała, że przed wycieczką do miasta poprowadzi sesję jogi. Dla niej już dawno przestał to być sposób na zbolałe mięśnie triatlonistki. Stała się prawdziwą joginką agitującą do medytacji. Wieczór wcześniej popijając włoskie proseco zmieszane ze słodkim sokiem z czarnego bzu i miętą, na hasło joga o wchodzie słońca niemal wszystkie damskie ręce powędrowały w górę. O siódmej zadzwonił budzik. Zeszłam na dół i okazało się, że hol świeci pustkami. Tylko ja i Jolanda. Przez chwilę myślałam, że zostanę sam na sam z tą szamanką, ale po chwili zszedł fotograf i Pola. Obydwoje jednak, gdy zorientowali się, że w jadalni podają już kawę i świeże bułeczki, zrezygnowali z sesji jogi. I chociaż dla mnie nie ma nic piękniejszego niż słodka bułka o wschodzie słońca, musiałam zostać, bo tak nakazywało moje dobre wychowanie. Odwróciłam głowę w stronę Jolandy i wymieniłyśmy pogardliwe spojrzenia, chociaż moje było mocno naciągane.
Objechaliśmy Innsbruck dookoła, zaczynając z lewej strony, od miejscowości Mutters. Brzmi poważnie, wszak, żeby zrobić takie kółeczko wokół Krakowa czy Warszawy trzeba przejechać jakieś 100 km. Na Innsbruck wystarczy połowa tego dystansu. To miniaturowe miasto z lotniskiem wielkości dużego supermarketu. Przejechanie z jednego końca miasta na drugi zajmuje pół godziny. Widzieliście kiedyś Kielce? Są małe. No więc Innsbruck jest mniejszy o połowę. A wiecie, ile zajmuje dostanie się z centrum miasta na 2300 metrów (Hafelekarspitze)? Jakieś pół godziny kolejką.
Jedziemy prowadzeni przez austriackiego tubylca, byłego rolnika, który mówi mi, że uwielbia to miasto, ponieważ pracę od relaksu dzieli tu 5 minut. Widać, że w wolnych chwilach śmiga w pobliskim bikeparku bo to, co wyprawia z typowo miejskim rowerkiem na zakrętach, jest godne podziwu. Gdyby na drodze pojawił się pumptrack, jestem przekonana, że pojechałby na rundkę. Gwałtowne hamowanie tarczówkami i buksowanie tylnym kołem opanował do perfekcji. To i tak cud, że nie zgubił obuwia, bo całą drogę jedzie w japonkach.
Z resztą wszyscy mieszkańcy Innsbrucka mają coś wspólnego ze sportem. Jolanda, szamanka z Madrytu, zaczepiła mnie, mówiąc: zobacz, jacy tu wszyscy chudzi! A Hiszpanki lubią sobie przybrać w biodrach, więc dziwi ją to bardziej niż mnie. Innsbruck to miejsce, w którym od czwartego roku życia jazda na nartach jest obowiązkowa, chociaż podobno na współczesne dzieci wywiera się już mniejszą presję w tym zakresie, pozwalając wybierać inne sporty. Innsbruck to centrum alpejskiego sportu. Igrzyska olimpijskie były tu organizowane już dwukrotnie...
Pozostałe 70% treści dostępne jest tylko dla Prenumeratorów
- 10 wydań czasopisma "bikeBoard"
- Dodatkowe artykuły niepublikowane w formie papierowej
- Dostęp do wszystkich archiwalnych wydań magazynu oraz dodatków specjalnych...
- ...i wiele więcej!